
To nie jest najlepsza wróżba. Fotografia z flickr, użytkownik slgckgc
Byłem na imprezie charytatywnej w centrum miasta: księgowi, lekarze, przedsiębiorcy i inżynierowie z drinkami w dłoni. Uśmiechnięty młody ekonomista w drogich butach podszedł do mnie, uścisnął mi dłoń i spytał, czym się zajmuję.
– Jestem prawnikiem.
Videos by VICE
Pogardliwy uśmiech pojawił się na jego twarzy.
– Hej, co rzucasz tonącemu prawnikowi? Jego partnerów – rzucił dowcip.
Nie miał pojęcia, że wcześniej tego samego dnia spędziłem godzinę, szukając skutecznych metod samobójstwa na stronie LostAllHope.com. Pod względem zabójczości, czasu i poziomu cierpienia „utonięcie”, w zależności od tego, czy w oceanie (jeziorze), wannie, czy basenie, uplasowało się odpowiednio na 18., 23. i 24. miejscu. „Strzał w głowę” był na pierwszym miejscu – według porady, najlepiej używać nabojów. Jeśli masz tylko śrut, użyj kalibru od .24 do .36. Niestety, nie żartuję.
Przeczytaj: Jestem barmanem – seryjnym podrywaczem, niszczycielem związków
Zatem, miałem ciężki dzień. Poza tym słyszałem ten żart już wcześniej, ale to był biznesowy spęd, więc musiałem dobrze wypaść.
Bez chwili zastanowienia powiedziałem:
– Wiesz na czym polega problem z żartami o prawnikach? Prawnicy nie uważają je za śmieszne, a inni nie uważają je za żarty.
Zaśmiał się – ewidentnie udana riposta.
Tej nocy wypiłem dużo, nienawidząc siebie za bycie prawnikiem i nienawidząc siebie za nienawidzenie siebie za bycie prawnikiem. „Na pewno wśród wszystkich tych ambitnych i zadufanych w sobie mecenasów jestem samotny w swojej melancholii” – pomyślałem. Musiałem się wylizać z niewidzialnych psychicznych ran. Poza tym nikt nie miałby współczucia dla jęków uprzywilejowanego, bogatego białego gościa.
W rzeczy samej, my, prawnicy, powinniśmy być szczęśliwi. Dużo zarabiamy, wielu z nas dobija do sześciocyfrowych dochodów już w kilku pierwszych latach praktyki. Jesteśmy inteligentni, badania dowodzą, że nasze przeciętne IQ wynosi 120 – jeśli to ma jakieś znaczenie. Mamy szczęście, że nasze umiejętności łatwo da się zastosować z wyznawanymi przez nas wartościami moralnymi – niezależnie, czy oznacza to służbę dla wielkich korporacji, czy pomoc uchodźcom. I mimo że wszyscy mają w zanadrzu jakiś żart o prawniku, w gruncie rzeczy rodzice są dumni, że ich dziecko jest jednym z nich. Jesteśmy zwycięzcami w wyścigu po szczęście.
Ale wcale tak nie jest. Prawda jest od tego daleka. Za dowód mogą służyć setki badań. „Są o wiele bardziej zagrożeni depresją niż reszta społeczeństwa” – napisał w swojej książce Authentic Happiness z 2004 roku dr Martin Seligman, prezes American Psychological Association. Do takiego werdyktu Seligmana doprowadziła m.in. praca naukowa z 1990 roku z Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa, która wskazuje na to, że na depresję cierpi 3,6 razy więcej prawników, niż reszta ludzi.
Obejrzyj: Wewnątrz amerykańskiego miliardowego przemysłu rozwodowego
Z mojego doświadczenia wynika, że depresja jest cichym zjawiskiem, o którym nie wspomina się w świecie prawniczym. Branie zwolnień chorobowych nie należy do prawniczej kultury, zatem ciężko jest wziąć dzień czy dwa wolnego, żeby obejrzeć hurtem seriale i futrować się lodami. Szczególnie osoby mające do czynienia bezpośrednio z klientami i prowadzące sprawy sądowe – przy których trzeba robić niezłe przedstawienie przed raczej wymagającą publicznością – muszą ukrywać swoje chwile słabości.
Jeden z moich mentorów był bardzo znanym obrońcą, prawdziwą petardą, pewny siebie i brawurowy, jak na stereotypowego prawnika przystało. Ale raz na tydzień zamykał się w swoim biurze i nie odzywał do nikogo przez godzinę. Potem było po nim widać, że płakał. O ironio – pewnego razu ostrzegł mnie przed starszym prawnikiem, z którym akurat miałem sprawę: błyszczącą gwiazdą jednej z wielkich firm i pełnomocnikiem w sprawach przed Sądem Najwyższym, który przeżył załamanie nerwowe, a dziś sypia w swoim biurze całe dnie i przychodzi do sądu nieumyty i cuchnący. Inny mój kolega, miły intelektualista w muszcze, który rzucał wszystkich na kolana swoimi wyszukanymi ciekawostkami nt. historii, znaczenia i celu różnych egzotycznych ustaw, znikał czasami na całe tygodnie.
Jeśli chodzi o mnie, moi współpracownicy opisaliby mnie jako odważnego i radosnego (używam nawet emotikonów i wykrzykników w SMS-ach!) Jednak biorę sertralinę, spotykam się z psychoterapeutą raz w tygodniu, piszę pamiętnik, a moje myśli wciąż krążą wokół autodestrukcji, gdy wracam z sądu.
Kanadyjscy prawnicy, z grona których się wywodzę, upijają się i zażywają narkotyki dwa razy częściej, niż wynosi narodowa średnia.
Miałem kumpla, który palił trawkę każdego dnia po pracy. Ale marihuana nie jest zbyt popularna wśród ubranych w garnitury prawników. Alkohol i koka są na topie. Znaczna część starszych prawników, z którymi miałem do czynienia, to alkoholicy. Mój mentor ostrzegał mnie przed nimi, choć miałem swój własny sposób na rozpoznawanie ich na sali sądowej: wiecznie czerwone i spocone twarze, nawet zanim zaczęli na ciebie krzyczeć, wolny i zabawny chód. Koka z kolei przekrzywia młodszych, zdradza ich w tym coś subtelnego, patrzącego im z oczu. Wyróżnia ich podstępność, śliskość i podejrzana towarzyskość. Łapię ten tryb za każdym razem, gdy coś sobie walnę w naszej kancelaryjnej toalecie. To pozwala przełamać brak weny, który przychodzi, gdy cały dzień tworzę przy biurku linie obrony w kolejnych sprawach.
Tak, wciągamy kokę. Nasz współczynnik samobójstw jest sześć razy wyższy od reszty społeczeństwa.
Co sprawia, że jesteśmy tacy ponurzy?
Nasza niedola zaczyna się w szkole prawniczej, gdzie jesteśmy trenowani na sztywniaków. Jedno z kluczowych pojęć Seligmana to „pesymistyczny styl wyjaśniania zdarzeń” (PSWZ) – nastawienie, w którym negatywne wydarzenia są uważane za „rozpowszechnione, trwałe i niemożliwe do kontrolowania”, opozycja stylu optymistycznego, gdzie takie wydarzenia mają charakter „lokalny, tymczasowy i podatne na zmianę”. PSWZ nie jest tylko głównym powodem depresji, jest także zabójcą produktywności i sukcesu – sprawia, że gorzej sprawdzasz się w pracy, przedwcześnie się poddajesz, nie uprawiasz się sportów i ogólnie rzecz biorą, jesteś do dupy.
„W ten oto sposób, pesymiści przegrywają na wielu polach” – pisze Seligman w Authentic Happiness. „Jest jednak jeden rażący wyjątek. Pesymiści lepiej radzą sobie z prawem”.
Szkoła prawnicza uczy nas dostrzegać gówno nadchodzące z oddali. Przez lata uczyłem się, jak kupno iPhone’a, wynajęcie mieszkania, pobranie się czy opublikowanie komentarza na stronie internetowej może prowadzić do ubytku na zdrowiu, uwięzienia czy bankructwa.
Po szkole wchodzimy w ten biznes z zasranymi okularami PSWZ i wesołe miasteczko pełne gówna zaczyna się na serio.
Witajcie w świecie, którego zmorą jest „płatna godzina”, ulubiona jednostka boga Mamona. Celem większości firm jest wypracowanie przez każdego przeciętnie 35 płatnych godzin na tydzień, wliczając wakacje. Moi znajomi, którzy nie są prawnikami, często mówią: „Phi, 35 godzin tygodniowo, to nie tak źle”. Ale przez nich słowo „płatny” jest rozumiane inaczej. Nie wliczają się w nie godziny związane z administracją, marketingiem, rekrutacją, nauczaniem, obowiązkowymi kursami, pogaduszkami ze współpracownikami, jedzeniem, sikaniem, wypróżnianiem się i przeglądaniem Facebooka. Dane pokazują, że na każde trzy przepracowane godziny, dwie są płatne.
Jednak środowisko, w którym wyścig szczurów to normalka, nie pomaga, ponieważ kumpel w pokoju obok, który ma więcej płatnych godzin, może dostać twoją premię na koniec roku i przejąć twoich klientów. To stworzyło pokrętną kulturę, w której koledzy z pracy chwalą się, że spali pod biurkiem, żeby do późnej nocy nabijać sobie godziny.
Nic dziwnego, że współczynnik naszego zużycia jest wysoki: więcej niż jedna trzecia wspólników w dużych firmach prawniczych odchodzi w pierwszych trzech latach. Młodzi prawnicy uświadamiają sobie, że drogie dodatki w postaci darmowych smartfonów, dowożonych do biura posiłków i szoferów istnieją tyko po to, by zrobić z ciebie maszynkę do robienia pieniędzy. Pracujesz w pozłacanej fabryce.
Do tego dochodzi zniechęcająca natura tej pracy sama w sobie – jakość pracy, którą wykonywałem, często nie miała wpływu na moje wyniki. Podczas procesu nic nie wiadomo na pewno. Nie to, żebym nie miał szacunku do kilkusetletniej pracy jurystów i wywalczonej dbałości o to, by prawo stosowano ostrożnie i sprawiedliwie, ale… proces jest często jak gra w ruletkę. Summa summarum, płacisz mi kupę kasy za to, że przedstawię twoje osobiste problemy jakiemuś obcemu facetowi siedzącemu za ławą.
Jestem tak skuteczny jak mój klient, a mój klient często jest moim największym wrogiem. Jak powiedział mi jeden ze starszych prawników: „Będziesz zakładał, że twój klient jest szaleńcem”. Osoby, które potrzebują prawników, są często mają zwykle osobowości skore do wchodzenia w konflikty. Trudność sprawia im przestrzeganie zasad, współpraca z innymi, za to świetnie popełniają błędy. kiedy do ciebie przychodzą, są w trudnym momencie życia – więc mogą być niemili i zgorzkniali. Czasami są bogaci i związane z poczucie, że wiele ujdzie im na sucho. I są postrzeleni: jednego dnia nazywają cię bohaterem, drugiego nie chcą ci zapłacić, a jeszcze później musisz ich pozwać o tę zapłatę.
Ostatnim elementem gównianego prawniczego miasteczka są inni prawnicy, nasi „koledzy z pracy”. Wstawiłem to określenie w cudzysłów, ponieważ nazywamy ich również „przeciwnikami”, ujawniając tym samym niepokojący paradoks. Nie spotyka się tego wśród innych profesjonalistów – skargowy model procesu to właściwie gra. Zastraszanie, niszczycielstwo, zaskakiwanie, zwodzenie, celowe stresowanie swojego kolegi po fachu – to część wygranej. Jesteśmy nauczeni, aby nie wierzyć w nic, co mówią, i żądać wszystkiego potwierdzonego na piśmie.
Teraz już widzisz, jak wygląda nasze prawnicze wesołe miasteczko. Byłeś już na wszystkich karuzelach i czujesz, że żołądek podchodzi ci do gardła, ale znów kupujesz bilet, bo nie możesz zostać w tyle za Jonesami. John i Becky pracują 60 godzin tygodniowo, mają ekskluzywne mieszkanie. Nie możesz okazać słabości w basenie pełnym rekinów. Depresję powszechnie uznaje się za słabość, szczególnie w subkulturze skoncentrowanej na osobowości typu A. Zatem przełknij swoje wymiociny, opłucz gardło szkocką i nabijaj godziny.
Stowarzyszenia adwokackie mają problem ze swoimi przygnębionymi, uzależnionymi szeregowcami. Więcej niż połowa zwolnień dyscyplinarnych związana jest z niestabilnością psychiczną albo uzależnieniem prawników.
Dla dużych firm to również kłopot, ponieważ na tym tracą. Przeciętny koszt rezygnacji wspólnika z pracy to 315 tys. dolarów kanadyjskich (mniej więcej 900 tys. złotych) – 20% ich budżetu idzie na nieobecności, zmiany w personelu, zwolnienia lekarskie, doradztwo finansowe, koszty medyczne i odszkodowania za wypadki przy pracy.
Co się z tym robi? Zdaje się, że niewiele. Jednak goście od marketingu i korporacje adwokackie rozpowszechniają banały o równowadze między życiem osobistym a pracą, alternatywnych rozwiązaniach w razie sporów i zachęcaniu do działania pro bono. Ale nie oszukujmy się – prawnik jest zawodem interesownym. Ilość procesów wzrasta, walka o zlecenia jest zażarta i firmy nie chcą, aby ich pracownicy spędzali więcej czasu ze swoimi rodzinami. Nie pracujemy w Dolinie Krzemowej, gdzie firmy zarabiają na nowych pomysłach lub zwariowanych technologiach i bezustannie zachęcają do kreatywności, zamiast drenować godziny.
Jak dla mnie ten system jest zepsuty i nic się nie zmienia. Jednak wciąż w nim siedzę. Nie krytykuję go otwarcie, nie próbuję skruszyć moich zacementowanych butów. Wziąłem się w garść radę dzięki terapii, lekom itp., ale moje podejście do pracy wymagało zmiany.
Jednak jakiś głupi kompleks macho mnie przed tym powstrzymywał. Cała ta gadka o usługach pro bono, pracy, która coś znaczy. Gadka o równowadze między życiem osobistym a pracą. To wszystko oznacza zarabianie mniej pieniędzy i rezygnację ze statusu, siły i życia w stylu Harveya Spectera. Nie wydawało mi się to kuszące.
Jednak życie prawnika, do jakiego dążyłem, również mnie zabijało.
Zdecydowałem się odejść z firmy, założyć własną, pracować mniej, poświęcić się rzeczom niezwiązanym z prawem i zbudować swój alternatywny biznes online, oferując usługi prawnicze rozsądnym po rozsądnych cenach. I nie, nie zniknęły mi od tego jądra, dzięki wielkie!
Oczywiście niektórzy są szczęśliwi, gdy pracują jako maszyny do nabijania kancelaryjnej kabzy, podoba im się w wesołym miasteczku. Spotkałem ich. Ale oni nie są tacy, jak ja i jak większość prawników. Pracują obok ludzi, którzy walczą z myślami samobójczym, odrętwiali od alkoholu i narkotyków, maskując swoją melancholię dowcipnymi ripostami na przyjęciach.
More
From VICE
-
De'Longhi Dedica Duo – Credit: De'Longhi -
We Are/Getty Images -
Photo by tang90246 via Getty Images -
Credit: SimpleImages via Getty Images